Opowiadania Kornela Filipowicza z naturą w roli głównej w wyborze i ze wstępem Agnieszki Daukszy, autorki wielokrotnie nagradzanej biografii “Jaremianka”.
Pierwsze dziecięce wyprawy do lasu i nad rzekę. Migotanie odcieni zieleni i pulsowanie zapadającego zmierzchu. Zachwyt, strach, zaciekawienie. Śmiała próba udomowienia mrówek – i zdumienie, że nie chcą żyć w szklanym słoju. Powolny spacer ze zniedołężniałym psem, ostatnim towarzyszem w długim życiu. Wędkowanie, polowanie, wizyta w zoo. Człowiek w naturze, z naturą, przeciw naturze.
Filipowicz patrzy okiem wrażliwego przyrodnika, bohaterowie jego opowiadań dojrzewają i zmienia się ich stosunek do zwierząt, roślin i krajobrazu. Wybrane przez Agnieszkę Daukszę opowiadania z przyrodą w roli głównej pokazują Kornela Filipowicza nie tylko jako arcymistrza krótkiej formy, ale przede wszystkim jako pisarza aktualnego, współczesnego, uniwersalnego. Pisarza na dzisiejsze czasy.
Posłowie napisał Adam Wajrak.
„Nie wiem, skąd się wziąłem. Z nocy, mgły, z niepamięci? Z tajemniczych szmerów, niewyraźnych, zamazanych obrazów, dziwnych zapachów? Nie wiem. Ale było mi z tym dosyć dobrze i o niczym myśleć ani niczego sobie przypominać nie chciałem, choć podobno miałem już cztery i pół roku. Byłem, bo byłem. Kładłem się spać, wstawałem, piłem mleko i jadłem chleb z kukurydzy. Ubierałem się, stałem koło okna i patrzyłem na podwórze. Widziałem wszystko, co było dookoła mnie i słyszałem mowę ludzi, szczekanie psów i śpiew ptaków. Mój ojciec był jeszcze wtedy na wojnie i żyliśmy tylko we trójkę, z matką moją i babką, czasem tylko odwiedzał nas kulawy i łysy, ale w wielkim słomkowym kapeluszu pan Dobrucki, który był nauczycielem, chociaż nie uczył
w żadnej szkole, tylko łowił ryby. Pan Dobrucki, idąc na ryby, przeważnie po południu, zatrzymywał się koło naszego domu, ustawiał dwa długie, białe wędziska tak, że opierały się o dach i widać je było przez okno, wchodził do nas i pił herbatę. Czasem, jak była bardzo ład-na pogoda, ja z babką odprowadzaliśmy pana Dobruckiego na ryby, ale zawsze tylko do starego dębu, który rósł na samej krawędzi brzegu tak, że niektóre korze-nie wisiały w powietrzu. Przysiadaliśmy na chwilę pod dębem, pan Dobrucki palił papierosa, potem brał swoje wędziska i schodził w dół. W tym miejscu, gdzie rósł dąb, kończyły się pola, urywały się nagle, droga skręcała, schodziła w dół i ginęła wśród łąk, krzaków i szuwarów. Patrzyliśmy z babką na pana Dobruckiego, widzieliśmy, jak przechodził przez łąkę koło stada czerwono-białych krów, które pasły się albo leżały. Kiedy pan Dobrucki mijał je, odwracały za nim głowy. Póki pan Dobrucki szedł przez łąkę, widać go było bardzo dobrze i nie było żadnych wątpliwości, że to jest on. Robił się wprawdzie coraz mniejszy, ale ciągle wiedzieliśmy, że to jest pan Dobrucki. Ale potem pan Dobrucki wchodził w wysokie trawy i robił się coraz krótszy, później widzieliśmy już tylko jego wielki kapelusz migający wśród krzaków, wreszcie przestawaliśmy go całkiem widzieć, tylko czasem z miejsca, w którym zniknął, zrywały się dzikie kaczki, po dwie, albo całe stada mniejszych ptaków, które nazywały się podobno bekasy, zataczały w powietrzu koła, coraz wyższe, stawały się coraz mniejsze i znikały na tle nieba.”