Autorka odwiedza domy pisarzy, kładzie się do ich łóżek, wącha należące do nich bibeloty. Przegląda książki w ich bibliotekach, zagląda do biurek i szaf, najchętniej ugotowałaby jakieś skomplikowane dania w ich kuchniach, gdyby tylko potrafiła gotować.
Mallarme twierdził, że wszystko istnieje na świecie po to, żeby znaleźć się na fotografii. Wychodząc z tego założenia autorka od kilkunastu lat jest „w drodze”, żeby zobaczyć widok z okna domu w którym urodził się Czesław Miłosz, jak wysoka była stodoła, w której William Faulkner pisał swoje powieści zaopatrzony w butelkę burbona, w jaki sposób układają się po południu promienie słońca w mieszkaniu Konstandinosa Kawafisa w Aleksandrii. Dalej! Do hanzeatyckiej Lubecki, po której wąskich uliczkach biegał mały Tomasz Mann, do Rouen – gdzie wciąż stoi dom Flauberta, a pagórki po których jechała jaskółką do kochanka madame Bovary mają ten sam co opisywany w powieści fioletowo-szary odcień. Od dziecka zafascynowana horyzontem, dopatruje się związku między widokiem z ich okien, a zachowaniem wykreowanych w ich umysłach bohaterów literackich.
Ale nie jest to jedynie opowieść o domach najciekawszych pisarzy świata. To również dziennik podróży, która wiedzie przez zmieniający się świat, spotkania z ludźmi poruszającymi wyobraźnię, przygody w trakcie tej niezwykłej dokumentacji, które same w sobie stanowią historię wartą książki. Wiele w niej również anegdot dotyczących żyjących i nieżyjących już artystów, przyjaciół autorki.
Droga do Macondo
Pociąg zatrzymał się na stacyjce bez miasteczka, by po chwili przejechać obok jedynej na trasie plantacji bananów z nazwą napisaną na bramie: Macondo.
Gabriel García Márquez, Życie jest opowieścią
Dom Gabriela Garcíi Márqueza
Aracataca, Kolumbia
Trasa: Bogota – Cartagena de Indias – Barranquilla – Aracataca, Kolumbia
/…/ Kocham duże rzeki, a szczególnie ich delty, ujścia, rozlewiska, jakie po sobie, za sobą i przed sobą zostawiają. Mokradła Mekongu w pobliżu Ho Chi Minh, rozlewiska Jangcy, które widziałam z pociągu, delta Dunaju i rozległe ujście Niemna w okolicach Nidy na Litwie. To dla mnie miejsca symbole, pamiętam je czyste, zgodne z naturą. Tymczasem rozlewiska, którym daje początek Magdalena, to dziś gigantyczny śmietnik. Márqueznarzekał na zapach rozkładających się tu namorzyn, ale dziś plastik opanował te saletrzane plaże, wygrywając nierówną walkę z wodą, piaskiem, drzewami i ptakami. Widok czapli zielonoskrzydłych brodzących wśród butelek czy dzieci bawiących się na drzwiach lodówki, które właśnie wypłynęły z morza, sprawiał, że ten księżycowy krajobraz nie cieszył, a przerażał. Jechaliśmy przez ten dziwny cypel na Morzu Karaibskim łączący dwa kawałki kontynentu, ponad godzinę. Z prawej strony obraz był czarno-biały: kawałki drzew na wymarłym, jakby wypalonym pustkowiu. Z lewej: błękit morza, które jak twierdzą mieszkańcy Karaibów, przybiera siedem różnych odcieni koloru niebieskiego, i slumsy z blachy falistej, pomalowane na żółto i różowo. Przy drodze ustawiono tylko trzy rodzaje znaków: „Uwaga, węże”, „Zwolnij, mrówkojady!”, „Przebiegające drogę tapiry”.
Ciénaga okazała się gwarnym miasteczkiem, które wszystko, co ma, pokazuje przyjezdnym od razu, składając się z jednej tylko, głównej ulicy. Nie trzeba wysiadać z auta, żeby ją zobaczyć. My jednak podjechaliśmy na stację, żeby dotrzeć do miejsca, w którym rozegrała się opisana w Stu latach samotności tragedia. Tu właśnie wojsko zabiło niepotwierdzoną nigdy liczbę ludzi – mówi się, że mogło być ich nawet kilka tysięcy. Działo się to za czasów Kompanii Bananowej, która z jednej strony dała okolicznym terenom szansę na rozwój, a z drugiej – kończąc swoją działalność – pozostawiła po sobie zgliszcza i doprowadziła ludzi do skrajnej nędzy, pozbawiając ich nie tylko dobytku, ale co gorsze – nadziei.