O nowym zbiorze opowiadań amerykańskiego komika i literata DAVIDA SEDARISA
oraz o tym, czy w Ameryce jeszcze jest się z czego śmiać,
mówi tłumacz PIOTR TARCZYŃSKI. Rozmawia Paulina Reiter
Czyta Aleksandra Justa
Partner: Wydawnictwo Filtry
W Calypso David Sedaris dopuszcza nas do swojej prywatności nie tylko wtedy, gdy dworuje sobie z Hugh zamykającego się w toalecie, wołając do niego przez drzwi: „Miałem go w ustach dziesięć minut temu, a teraz to część intymna?”, ale przede wszystkim, gdy jest do bólu szczery w punktowaniu swoich wad i słabości.
Z książki wyłania się portret faceta, który osiągnął sukces, cieszy się dobrą pozycją materialną i zdrowiem oraz udanym życiem osobistym, ale, jak większość z nas, ma swoje lęki i obsesje, a przede wszystkim wraz z wiekiem coraz mocniej zdaje sobie sprawę, że bliżej mu do końca niż dalej.
Każdego wieczoru zbiera rozrzucone po okolicy śmieci, tym samym wyrabiając dzienną normę kroków pod dyktando monitorującego aktywność zegarka. Kompulsywnie wydaje pieniądze, szczodrze obdarowując bliskich prezentami, ale również kupując tony niepotrzebnych ubrań.
Niewypowiedziany lęk przed śmiercią spaja poszczególne teksty książki, które – jak zawsze u Sedarisa – łączą poetykę eseju z poetyką opowiadania i wreszcie scenicznego skeczu. Powaga miesza się tu z humorem, wzniosłość z banalnością, opowieści mają zaskakujące puenty bądź zmierzają w nieoczekiwaną, zgoła surrealną stronę.
Nad arcyśmieszną Sedarisową opowieścią unoszą się duchy dwóch zmarłych kobiet – matki, która zmagała się z alkoholizmem przy milczącej akceptacji rodziny i siostry Tiffany, cierpiącej na chorobę dwubiegunową, która popełniła samobójstwo. Calypso, która została uznana przez wielu krytyków za największe dotychczasowe osiągnięcie pisarza, to opowieść o rodzinie, jaką ma wielu z nas – zawsze nie dość kochającej. Takiej, która doprowadza nas do szału, lecz zarazem daje nam siłę przez sam fakt, że istnieje.
Amerykański pisarz, którego kilkanaście książek przetłumaczonych na 25 języków sprzedało się do tej pory w 12 milionach egzemplarzy. Ze swoją siostrą Amy napisał też kilka sztuk teatralnych, przede wszystkim jednak jest autorem jedynego w swoim rodzaju gatunku prozatorskiego będącego połączeniem eseju, opowiadania i memuaru. Znakiem rozpoznawczym Sedarisa jest sarkastyczny ton, w jakim pisarz opisuje własną rodzinę, swoją orientację seksualną, amerykańską klasę średnią, powszechne w społeczeństwie nerwice. Po raz pierwszy o Sedarisie stało się głośno w latach dziewięćdziesiątych, kiedy zaczął czytać swoje pamiętniki w radiu. Dziś jest uwielbianym stand-upowcem – talent komediowy zyskał mu rzesze fanów. Jego teksty – często najpierw wypowiadane na scenie, a po występach wielokrotnie przepisywane i doprowadzane do perfekcji – cechuje zarazem bezlitosna autoironia, jak czuły humor w opisywaniu innych. Brak taryfy ulgowej w opisywaniu samego siebie jest z pewnością jednym z powodów jego popularności. Felietony Sedarisa stale publikuje „The New Yorker”. Do tej pory po polsku wyszła tylko jedna jego książka Me Talk Pretty One Day – przełożona przez Rafała Śmietanę i wydana pod tytułem Zjem to, co ma na sobie (Kraków, Znak, 2006).
Dom na Emerald Isle kupiłem przede wszystkim po to, żeby moja rodzina mogła spędzać więcej czasu razem, zwłaszcza teraz, kiedy mój ojciec jeszcze żyje. Tymczasem cały czas poświęcałem żółwiom. Nie żebyśmy nie robili niczego wspólnie, całą grupą. Któregoś popołudnia rozsypałem prochy matki w falach przyboju za domem. Potem, stając na brzegu z pustą torbą w ręku, zauważyłem na horyzoncie trawler. Łowił krewetki albo jakieś ryby, a nad nim, niczym muchy nad koszem na śmieci, krążyły dziesiątki skrzeczących mew. Pomyślałem o matce i o tym, jak chodziliśmy za nią wszędzie, nawet do łazienki. – Czy możecie mi dać* pięć minut* spokoju? – prosiła zza zaryglowanych drzwi, kiedy szarpaliśmy klamką, opowiadając coś niezwykle ważnego o rajtuzach, zastępstwie w szkole albo że któremuś z nas przyśniła się gadająca rękawiczka. Moja matka umarła w dziewięćdziesiątym pierwszym, ale kiedy włożyłem rękę do plastikowej torebki, dotknąłem jej prochów i dosłownie ją odrzuciłem, poczułem się zdruzgotany, mimo iż minęło już tyle lat.
Później, wyczerpani, wpakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy do miasteczka Beaufort. Tam poszliśmy do kawiarni i stanęliśmy w kolejce za młodym mężczyzną. W przymocowanej do pasa kaburze trzymał pistolet i kiedy wziął swoje zamówienie, by usiąść z dwojgiem ludzi, którzy byli chyba jego rodzicami, gapiliśmy się na niego, jak byśmy mieli jedno zbiorowe oko. Nawet dla mojego ojca, który śmieje się z aprobatą na widok naklejek typu NIE MOJA WINA, JA GŁOSOWAŁEM NA AMERYKANINA, istnieje granica i jest nią wnoszenie broni do miejsc, gdzie podają latte. – Co on chce udowodnić? – zapytał.
Facet był mojego wzrostu, może ciut niższy, miał na sobie wyprasowane jeansy. – Ani chybi ma jakiś kompleks – powiedziała moja szwagierka, Kathy.
– Ten kompleks to bycie republikaninem – zasugerowała Lisa.
Ojciec zmarszczył brew nad swoją bezkofeinową kawą. – No już bez przesady.
Przypomniały mi się napisy na t-shirtach, jakie nosili ludzie na molo w pobliżu mojego żółwiowiska. ZAINWESTUJ W METALE CIĘŻKIE – proponował jeden z nich, na którym widniały trzy naboje podpisane MOSIĄDZ, MIEDŹ i OŁÓW. Na innym był pistolet, a nad nim napis CHCESZ PRZYJŚĆ PO MÓJ? LEPIEJ WEŹ SWÓJ.
– Odkąd to w tym kraju rząd przychodzi po czyjąś broń? – zagadnąłem. – Serio pytam, w końcu każdy z nas może teraz pójść do Walmartu i wyjść z pociskiem rakietowym Sidewinder. Coś się w tej kwestii zmieniło?
To była przyjemna chwila, wreszcie wszyscy okazaliśmy się w czymś zgodni.
Tłumaczył Piotr Tarczyński