O arabsko-wielokulturowej historii Andaluzji i o tym, czego południe Hiszpanii
uczy nas o współczesnej Europie, opowiada ALEKSANDRA LIPCZAK.
Rozmawia Filip Łobodziński
Czyta Wojciech Chorąży
Partner: Wydawnictwo Karakter
Edward Said nazwał Al-Andalus „wcześniejszą wersją naszego własnego hybrydycznego świata”. Przez osiem wieków południe Hiszpanii i okoliczne regiony zamieszkiwali i współtworzyli żydzi, muzułmanie i chrześcijanie. Książka rozpięta jest między historią i współczesnością, między reportażem i esejem. Równie ważne są tu arabsko-wielokulturowa przeszłość Al-Andalus, jak i to, jak rezonuje ona dziś.
Opisując średniowiecze i początki nowożytnego świata, autorka wyławia zadziwiająco aktualne wątki i pokazuje, jak dzisiejsi Andaluzyjczycy i Andaluzyjki obchodzą się z tym nietypowym dziedzictwem (nie brakuje takich, którzy mówią, że są „potomkami Maurów”), oraz jak dziś w praktyce wygląda wielokulturowość tego regionu (Andaluzja nazywana jest „nową Lampedusą”). Koegzystencja, spotkanie tak zwanego Zachodu z tak zwanym islamem, płynność granic, lecz także fundamentalizmy, wypędzenia, egzorcyzmowanie innych…
Al-Andalus to potężny mit, ale – jak twierdzi andaluzyjski antropolog José Antonio González Alcantud – mito bueno, „dobry mit”, który pozwala poszerzać granice wyobraźni i myślenia o dzisiejszej Europie i stojących przed nami wyzwaniach.
Dziennikarka i reporterka. Współtworzy obywatelską inicjatywę Witajcie w Krakowie. Była stypendystką europejskiego programu dla młodych autorów i tłumaczy CELA.
Jej książkowy debiut Ludzie z placu Słońca, został bardzo dobrze przyjęty przez czytelników i krytykę i został nominowany do Nagrody im. Witolda Gombrowicza. Publikuje m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”, „Polityki” i „Przekroju”.
Meczetu nie byłoby, gdyby nie Imigrant.
Al-Dakhil – „ten, który przybywa”, stawia stopę na plaży w Almuñecar we wrześniu 755 roku. Patrzy wokół jednym okiem. Oddycha z ulgą? Wciąż się boi?
Pięć lat – tyle zajęło mu pokonanie drogi między Damaszkiem i niewielkim portem położonym osiemdziesiąt kilometrów na południe od Granady, której nie ma jeszcze wtedy na mapie.
Ma dwadzieścia sześć lat i dziś nazwalibyśmy go uchodźcą – choć urzędnicy raczej nie uwierzyliby w jego nieprawdopodobną historię i odesłali młodego Araba tam, skąd przybył.
Bo jak uwierzyć człowiekowi znikąd, który twierdzi, że jest ostatnim pozostałym przy życiu Umajjadą, członkiem potężnej dynastii kalifów, która jeszcze rok wcześniej rządziła islamskim imperium?
Tak, powiedzieliby dobrze zorientowani w międzynarodowych sprawach urzędnicy, w Damaszku rzeczywiście doszło do zamachu stanu, a Abbasydzi – bo tak nazywa się ród nowych władców – nie mieli dla poprzedników litości.
Podłogi w królewskich pałacach spłynęły krwią, zwłoki byłego kalifa zostały wyciągnięte z grobu i przewleczone ulicami stolicy. Ci, którym udało się ujść z życiem, zostali wyrżnięci w pień podczas rzekomo pojednawczego bankietu w palestyńskim Abu Futrus.
“Chce pan powiedzieć, że tylko panu udało się przeżyć?” – zapytałby z niedowierzaniem urzędnik.
“Tak” – odparłby on, świdrując go jednym – podobno błękitnym – okiem. On, ulubiony wnuk kalifa Hiszama, jakimś cudem przetrwał.
Ma za sobą morderczą wędrówkę. Uciekał wpław przez Eufrat, ukrywał się w Palestynie i Egipcie, by na koniec osiąść wśród członków berberskiego plemienia w Kabylii, z której pochodziła jego matka, Raha, północnoafrykańska niewolnica wysłana w darze kalifowi.
Jego przybycie to dar z gatunku przeklętych. Jest nikim, ale wzdłuż północnego wybrzeża Afryki ciągnie się za nim jak ciężki królewski płaszcz nimb dawnej wielkości jego przodków. Nikt nie chce zadzierać z Abbasydami.
“Wystarczy, że splunie, a zaleje nas powódź” – mówi na wieść o jego pojawieniu się na Półwyspie dotychczasowy emir Al-Andalus.